[39] Czasem romans nie jest zły… – „Cinder”
7 października 2014Ostatnio rzadko sięgam po książki, których tytuły i nazwiska autorów nic mi nie mówią. Wybieram raczej znanych pisarzy lub książki, które od dawna mam ochotę przeczytać – w końcu mam dostęp do naprawdę dużej biblioteki, a w niej wszystkie nowości i pozycje, których długo nie mogłam znaleźć, więc nadrabiam. Tylko usiąść i wybierać. Tym razem jest inaczej – ani „Sagi księżycowej” nie znałam, ani nawet o samej Marissie Meyer nie słyszałam. A jednak z jakiegoś, nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu (ładna okładka? cena?), kupiłam dwie części na promocji w Realu. Za czytanie mimo to wzięłam się z pewną obawą – nie da się uniknąć skojarzenia ze „Zmierzchem” innej pani Meyer. Nastawienia do książki również nie poprawił fakt, że jest to debiut pisarski. Niby nagradzany, niby długo był na liście bestselerów, ale wiadomo jak to z tymi listami jest – czasem człowiek myśli, że im większy chłam, tym dłużej tam siedzi.
Polska okładka jest ładna! Ale jeden nieopatrzny ruch – matowe tło ulega zniszczeniu…. źródło |
Akcja książki rozgrywa się w dalekiej przyszłości (jak to zwykle w s-f bywa – nie bijcie, że przyrównuję do tego gatunku, ma jego elementy). Od IV wojny światowej, katastrofalnej w skutkach, minęło 126 lat. Ziemia ponownie znalazła się w niebezpieczeństwie – z jednej strony okrutna i obdarzona niezwykłymi mocami królowa Lunarów, Levanna, grozi, że wypowie planecie wojnę, jeśli książę Wspólnoty Wschodniej nie ożeni się z nią. Z drugiej mieszkańców planety dziesiątkuje niebieska gorączka, tajemnicza choroba, na którą od lat nie można znaleźć lekarstwa. Tak przynajmniej wygląda podstawa fabuły, jednak przez większą część książki obserwujemy losy Cinder – cyborga-mechanika i jej rodziny.
„Cinder” to klasyczny paranormal romance, mimo mylącego początku i opisu na okładce. Nie udało się w niej uniknąć typowych dla gatunku schematów czy „stygmatów” głównej bohaterki. Oczywiście uwielbiany przez wszystkich książę się w niej zakochał. Oczywiście Cinder jest niezwykła pod wieloma względami. Jej przeszłość, której rzecz jasna nie pamięta, też jest niezwykła… I łatwa do odkrycia od pierwszych stron.
W tym momencie można by powiedzieć, że książka jest kiepska, bo przewidywalna. Smaczku jednak jej dodaje, to że „Cinder” z założenia jest odgrzewanym kotletem. Jednak nie klasycznego PR, a baśni o „Kopciuszku”. Przeniesiona w przyszłość pokazuje, że pewne motywy są uniwersalne i ponadczasowe. Że w każdych czasach znajdzie się jakaś biedna dziewczynka i jakaś nadzieja na poprawę losu. Choć happy endu trzeba daleko wypatrywać, to jednak książka jest baśnią opowiedzianą na nowo. Uwspółcześnioną, dla trochę starszego czytelnika. Przypomina, że na bajki czas jest w każdym wieku.
Jeśli chodzi o główną bohaterkę – nie wiem czy Cinder można bardziej polubić czy odczuć do niej litość, ale budzi raczej pozytywne uczucia. Przynajmniej nie jest kompletnie niezaradnym, irytującym dziewczątkiem, jak zwykle bywa w tym gatunku. Przeciwnie, jest bohaterką z charakterem. Zaradną, pewną siebie, inteligentną. Próbuje czasem nawet zdobyć się na jakąś sarkastyczną odpowiedź. Skutek raczej mierny, ale plus za starania. Lepszą postacią jest Iko – niby też schematyczna, ale charakter typowy dla przeciętnej książkowej nastolatki, dany androidowi jednak zaskakuje. Chwilami jest tak absurdalny, że aż zabawny.
Recenzja bierze udział w wyzwaniach: Czytam fantastykę, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu.
Ja planowałam czytać Cinder, ale ostatecznie skończyło się jedynie na planach. A że obecnie planów mam dużo, więc ostatecznie pewnie jej nie przeczytam 🙁