W zeszłym roku piałam już o tym serialu: bardzo mi się podobał, a recenzja pierwszych sezonów jest podlinkowana na końcu, pominę więc szczegóły wprowadzające i opis fabuły – spoilerów brak.
Poprzedni sezon skończył się w sposób bardzo widowiskowy i dość tajemniczy, w związku z czym ten zaczynałam oglądać z dość dużymi oczekiwaniami. Nie zawiodłam się, choć chyba żaden z potencjalnych wątków, o których myślałam się nie sprawdził.
Sądziłam, że sezon skupi się na próbie ratowania Joba, jednak to był tylko drobny epizod. Nic dziwnego, bo od akcji z 3. sezonu minęły dwa lata i sporo się zmieniło. Właściwie tak dużo, że już na samym początku pierwszego odcinka byłam w dużym szoku, który utrzymał się właściwie do końca sezonu, bo co rusz działo się coś, czego nie przewidziałam, nie mogłam się domyślić. Nieprzewidywalność jest chyba najlepszym elementem Banshee, ale tych naprawdę dobrych jest dużo.
Niemniej sezon ma motyw przewodni – poszukiwanie seryjnego mordercy. Jakby mało było tego, że seryjny morderca, jak nazwa wskazuje, jest zły, to jeszcze osobiście podpadł kilku wpływowym osobom w miasteczku, przyjeżdża też agentka FBI, więc Hood (Antony Starr) i pozostali nie mają lekko. Cieszyłam się, że nie wykorzystano stereotypowego konfliktu między policją a agentami przy rozwiązywaniu sprawy, bo i bez tego było ciekawie, byłoby to też dość przewidywalne. Poza tym mamy wątki okultystyczne, romanse, problemy z dziećmi, kartelem narkotykowym… Słowem: wszystko, co sprawia, że nudzić się nie da.
|
giphy.com |
Świetni są też bohaterowie. W starym konflikcie książki vs filmy, to książki uważam za lepsze dlatego, że zwykle lepiej przedstawiają psychikę i przemiany bohaterów. Z Banshee tak nie jest. W serialu doskonale widać jak bardzo poharatani psychicznie są Lucas i Carrie (Ivana Milicević), świetnie widać jak zmienił się Job (Hoon Lee) i że niełatwo było mu wrócić do normalnego świata. To niesamowite jak kilkoma ujęciami pokazano z czym się mierzy, co się z nim działo w „więzieniu” oraz jak wraca do normy. Pozostałe postacie są równie dobrze ukazane, bez względu na to, czy muszą sobie poradzić ze stratą bliskiej osoby, czy walczą o pozycję lub o sprawiedliwość. Nawet najmniej ważne, epizodyczne mają swój rys osobowości, wyjaśniono motywy ich postępowania.
Pisząc recenzję poprzednich sezonów trochę narzekałam, trochę się śmiałam z ilości scen, w których bohaterowie się biją i fakt, że zaraz potem nic im nie jest. Nie da się zaprzeczyć, że i tym razem scen walk było całkiem sporo: w końcu to Banshee, a jak Job się śmieje, tam co tydzień są strzelaniny. Było ich jednak mniej, a choć spektakularne i troszkę oderwane od rzeczywistości nie raziły aż tak. Były tylko urozmaiceniem i tak szybkiej, rozbudowanej i ciekawej akcji.
Na specjalną uwagę zasługuje ostatni odcinek. Kończy nie tylko sezon, ale prawdopodobnie też cały serial, więc było w nim sporo pożegnań. Został naprawdę dobrze nakręcony – wydarzenia bieżące mieszały się z dawnymi przez retrospekcje i doskonale ukazywały zmianę, jaka zaszła w bohaterach, w relacjach między nimi. Poza tym po prostu przyjemnie się go oglądało, bo ładnie wyglądał. Świetnie wykorzystano barwy, by stworzyć trochę smutny, ale i pełny nadziei na przyszłość bohaterów klimat.
Banshee uważam za jeden z lepszych seriali i jak to zwykle bywa w takich przypadkach, żałuję, że kontynuacji prawdopodobnie nie będzie. Choć może to i lepiej – serial kończy się na naprawdę wysokim poziomie i warto go obejrzeć.
Tytuł: Banshee
Sezon: 4
Twórcy: David Schickler, Jonatan Tropper
Liczba odcinków: 8
Rok emisji: 2016
Banshee: