Książki z dzieciństwa, czyli trochę sentymentu

Książki z dzieciństwa, czyli trochę sentymentu

1 czerwca 2020 5 przez Aleksandra

Jestem z tych, którzy czytali od dziecka i bywały dni, kiedy wolałam spędzić czas z książką niż rówieśnikami. Nie pamiętam książki, którą sama przeczytałam jako pierwszą, ale mam dziwne przeczucie, że było to coś, czego moi rodzice mieli już serdecznie dość i bardzo ucieszyli się, że mogę już sama czytać.

Ten post nie ma być podsumowaniem co czytałam, tego nie jestem w stanie zrobić – zbyt wiele czasu minęło i nie pamiętam nawet połowy. Chciałabym tylko wspomnieć o niektórych książkach z dzieciństwa – tych kilku, które wspominam bardzo fragmentarycznie, ale z jakiegoś powodu były ważne.

Pamiętam na przykład, że była seria małych książeczek z serii Poczytaj mi mamo. Tej to nawet ja miałam w pewnym momencie dość, bo sięgałam po nią dopiero wtedy, gdy nic innego mi nie zostawało. Były to jednak książeczki, które czytałam po x razy. Niestety z perspektywy czasu pamiętam głównie okładki.

Początki fantastyczne

Jeśli chodzi o okładki, to pamiętam też bardzo specyficzną, zieloną z jednorożcem. Na użytek postu przeprowadziłam małe śledztwo i i odkryłam, że był to Jednorożec Irmeli Sandman Lilius. Nie była to książka, którą lubiłam. Początkowo z jakiegoś powodu się jej bałam, ale szybko zapomniałam treść jako całość. Wiem też, że chciałam przeczytać ją sama, ale ostatecznie nie skończyłam. Chciałabym do niej teraz wrócić, ale jak na książkę używaną ma dość wysoką cenę, a jeśli chodzi o biblioteki, to dostępna jest tylko w czytelni… Aż tak mi nie zależy.

Sceny z życia smoków Beaty Krupskiej czytałam sama nie raz, nie dwa, a rodzice to pewnym momencie zapewne znali tę książkę na pamięć. To przez nią po raz pierwszy zostałam fanką. Nie pamiętam, który ze smoków tak bardzo mnie zachwycił, chyba wszystkie poza czerwonym bardzo lubiłam (a czerwonego nie lubiłam, bo kolor mi się nie podobał). Mój fanizm objawiał się nie tylko nałogowym czytaniem tej samej książki, ale także miłością do smoczej zupy – ogórkowej. Trudno mnie było przekonać do jedzenia, ale zupę ogórkową zawsze zjadłam, bo przecież smoki ją lubią, to jakże ja mam nie lubić? Niedopuszczalne! Także jak są tu jacyś rodzice z niejadkiem lat około 5 w domu, to polecam tę książkę i ogórkową. Sprawdzone, działa.

Wiele razy też czytałam Harry’ego Pottera i Kamień filozoficzny, ale tu już byłam starsza – 1 klasa. To jest seria, z którą dorastałam – długo czekałam na kolejne tomy, by przeczytać je w ciągu dobry i natychmiast zacząć od nowa.

Pierwszy tom Pottera przeczytałam tyle razy, że aż mama była zmęczona i dała mi Hobbita, a później Władcę Pierścieni. Z WP chyba nie za bardzo wierzyła, że dam radę, ale dałam i długo darzyłam Tolkiena uwielbieniem. Przeszło mi z wiekiem, ale nie mam wątpliwości, że jest jedną z książek, które mnie ukształtowały.

Po WP przyszedł czas na Świat czarownic Andre Norton. Tylko trzy pierwsze tomy, bo tyle było w domu, a biblioteka była słabo zaopatrzona. Parę lat temu spróbowałam wrócić do serii i dokończyć, ale strasznie mnie nudziła.

Koniec fantastyki?

Na tym w zasadzie skończyło się moje czytanie fantastyki jakoś do czasów okołolicealnych. Później było sporo obyczajówek – czytana po kilka razy seria o Ani z Zielonego Wzgórza, później Musierowicz i Jeżycjada oraz wspaniała Krystyna Siesicka, co do której nie mam pojęcia dlaczego dzisiaj jest tak słabo znana.

Był też czas, kiedy namiętnie czytałam kryminały – Przygody Trzech Detektywów, które prócz zagadki miewały też fragmenty z dreszczykiem, a z Panem Samochodzikiem spędziłam kilka miesięcy, niektóre tomy czytając po kilka razy.

Za poważnie? Za trudno? Nieodpowiednio?

Faktem jest, że nie zawsze czytałam książki, które byłyby odpowiednie dla mojego wieku. Wspomniany WP, nad którym zastanawiali się moi rodzice, czy dam radę, pod koniec podstawówki czytałam Filary Ziemi, trochę później Kod da Vinci, były też książki z fragmentami 18+. Patrząc jednak z perspektywy czasu uważam, że to jednak były bardzo dobrze dobrane książki dla mnie. Czytać zaczęłam wcześnie, wcześnie też zaczęłam się uczyć i nie zawsze sięgałam po proste książki, ale były to te, które mnie interesowały. Wczesne zaszczepnie miłości do czytania jak widać się powiodło. Natomiast po przeczytaniu HP czy WP przejście do typowych książek dla dzieciaków w wieku ~9 lat było po prostu niewykonalne – były zbyt nudne, zbyt naiwne i gdzie ten Tolkienowski rozmach w kreacji świata?! Przekłada się to na moje czytanie do dziś – mogę odłożyć książkę, bo mi się podoba, ale nie zdarzyło mi się tego zrobić, bo była za trudna. Ba, lubię trudne książki, bo świetnie stymulują intelektualnie, a szukanie tropów interpretacyjnych jest bardzo mi się podoba. Zresztą, jestem literaturoznawcą in progres, więc o czym tu mówić.

Poza tym to właśnie te książki z dzieciństwa, szczególnie wczesnych wczesnych lat, nauczyły mnie wielu wartości – lojalności, uczciwości, uporu w walce do końca, wiary w pewne ideały – które do dziś są dla mnie ważne. Nie jestem pewna, czy gdyby były to prostsze książeczki, to nauczyłabym się tego samego. Mam dziwne przeczucie, że wiele by zaginęło razem z tytułami, których dziś sobie nie przypominam, a przecież na pewno czytałam. Jednocześnie to wszystko by się nie udało, gdyby nie rodzice, którzy najpierw mi czytali, a później pokazywali książki, które mogłyby mi się spodobać i w jakiś sposób rozwinąć, czasem właśnie rzucając wyzwanie – no ja nie wiem, czy zrozumiesz, ale to bardzo dobra książka. Patrząc z perspektywy czasu, to chyba najlepszy prezent, jaki mogłam otrzymać.

A Wy wspominacie jakieś książki z dzieciństwa?