[66] Naiwnie – „Czarownice z Arnes”
30 kwietnia 2015Rok wydania: 2014
W małej i spokojnej miejscowości Arnes na świat przychodzi Luna. Nie jest to jeden ze zwykłych, ani szczęśliwych dni w tych okolicach – jeszcze tej samej nocy w tragicznych okolicznościach umiera ojciec dziewczynki oraz miejscowy proboszcz. Okoliczności są niezwykłe i w ich wyniku dopiero urodzona dziewczyna zyskuje potężnego wroga.
Na okładce książki można znaleźć ładny, wyraźny napis „powieść historyczna”. I tu już zaczynają się schody, bo z historią ma niewiele wspólnego – same realia nie do końca pasują do czasów, w jakich podobno rozgrywa się akcja powieści. Wykreowano rodzinę składającą się z samych kobiet, które doskonale sobie radzą bez męskiej pomocy – o niej nie ma ani słowa. Mieszkają same, wychowują same Lunę, pracują same w handlu. To z pewnością zdarzało się i średniowieczu, ale bohaterki są strasznie wyemancypowane i nie budzi to zdziwienia w nikim, nieważne czy zna kobiety, czy nie. O torturach stosowanych w średniowieczu wobec oskarżonych o czary autor chyba nie miał zbyt dużej wiedzy, skoro Luna nawet po nich (trwały kilka dni) była olśniewająco piękna i fizycznie bardzo szybko doszła do siebie. Psychicznie zresztą też, chociaż jej ukochana matka umarła…
Naiwność jest kolejnym zarzutem, który książce trzeba postawić. Dotyczy bohaterów, którzy popełniają błędy, jakby nie wiedzieli jaki jest świat, w którym żyją i nie wierzą, że ktoś mógłby im jakoś zaszkodzić. Samotna piętnastolatka (która bardzo często zachowuje się jakby miała lat pięć) idąca po świeże warzywa w śnieżycy, która uniemożliwia zobaczenia czegokolwiek, jej babcia rzucająca zaklęcia w domu pełnym ludzi (z proboszczem na czele!), a potem idąca na miejsce, w którym zginął proboszcz, kiedy są osoby, które uważają, że miała coś wspólnego z jego śmiercią, to tylko nieliczne przykłady. Czarowanie na terenie opactwa też było.
Pojawia się również brak konsekwencji i zachwiany ciąg logiczny. Czarownice muszą uciekać, bo zbliża się Łowca? Okey, poczekajmy kilka dni! Ojć, zaczął padać śnieg. Dużo wcześniej niż powinien i to od razu taki, że nic nie widać? No to nie damy rady uciec, nic nie można zrobić. A potem kilka fragmentów, kiedy czarownice rzucają zaklęcia i manipulują pogodą, by ocaleć. To ze śniegiem nic nie mogły zrobić?
Do tego bohaterowie są stanowczo przeidealizowani – wszyscy bardzo dobrzy (albo bardzo źli, bez choćby najmniejszej zalety, Łowcy Czarownic), wierni, pomocni, szanowani. Zwłaszcza Maria i Luna. Dla nich mieszkańcy miasteczka zrobią wszystko, bo są takie wspaniałe. Bo tak. Innych cech, jakiegoś bardziej szczegółowego opisu, wydarzeń czy rozmów pokazujących ich charakter nie ma. Nie ma też przedstawionych przemyśleń, celów, żadnego tła psychologicznego – to zwykłe marionetki, które autor postanowił nazwać dobrymi i uznał, że nic więcej nie potrzeba.
Do tego całkiem sporo wątków jest zbędnych. Na przykład cuda sprawiane przez Salvadora – nie wnoszą nic do fabuły. Jego moc jest wspaniała, cudowna, wyjątkowa i jedyne, co zrobiła to uspokoiła przy pierwszym spotkaniu Marię i Lunę. Jednak mimo uzdrawiających zdolności mnicha, nie potrafił on ocalić Marii, nie umiał wyleczyć Luny – trzeba było wzywać lekarza, który tylko załamał ręce. A wcześniej podobno wiele umierających osób uleczył…
Jasnych stron „Czarownic” trzeba szukać długo. Na pewno stanowią je opisy – barwne, szczegółowe, czasem nieco patetyczne, ale ten patos występuje w całej powieści zarówno w opisach, jak i dialogach. Piękna jest relacja Luny i Marii – wspaniała, bardzo silna miłość i szacunek. Temu rzeczywiście poświęcono wiele miejsca i opisów, w związku z czym wątek został zaprezentowany w sposób doskonały, najlepszy w całej powieści.
Nie jest to książka dobra, ale też nie jest beznadziejna – czytywałam gorsze. Jest bardzo przeciętna, a szkoda, bo zapowiadała się bardzo ciekawie. Niestety jej potencjał zniszczono licznymi niedociągnięciami.