[239] Wszyscy patrzyli, nikt nie widział

[239] Wszyscy patrzyli, nikt nie widział

2 marca 2018 0 przez Aleksandra

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział to miał być pewniak. Książka, która w zasadzie musiała mi się spodobać – zapowiadał się mój ulubiony klimat, trochę humoru, trochę mroku, do tego ciekawa fabuła… Ale nic z tego.

Slava jest szulerem. Nie byle jakim – to uczeń samego Profesora. Samo to sporo znaczy, ale nie wystarczy – musi udowodnić swoją wartość. Szykuje więc całkiem spory przekręt, ale ten wymyka mu się spod kontroli. Nieświadomie zadarł z bardzo potężnymi ludźmi, do tego w niezbyt sprzyjającym czasie.

Powieść Marchewki nie jest dobra. Ani trochę. Przede wszystkim brak jej porządnej fabuły. Przez dobrą połowę książki nie bardzo wiadomo o co chodzi, do czego wszystko zmierza. W drugiej połowie wydarzenia zdają się mieć bardziej sensowny klucz, układają się w jakąś całość. Niestety, już mniej sensowną, jeśli spojrzeć na nią z perspektywy zakończenia – to jest nieprzewidywalne, ale nie dlatego, że autor tak zakręcił czytelnikiem, że nie mógł on na nie wpaść. W żadnym razie, po prostu nie wiemy z czego wynika, bo w tekście nie było żadnej wskazówki – deus ex machina, pojawia się bohater, który jak się okazało wszystkim staruje. Nie pierwszy raz zresztą, bo i wcześniej wprowadzano niesamowite zbiegi okoliczności (choćby Anton), by pomogły bohaterom. Sprawy fabuły nie poprawiają też retrospekcje pojawiające się co kilka stron. Po pierwsze można się pogubić, co ostatecznie dzieje się w jakim czasie, po drugie niekoniecznie coś wnoszą do fabuły. Mistrzostwem jest dla mnie retrospekcja pokazująca lekcję Slavy na temat ukrywania pieniędzy, potem podsumowana jednym zdaniem kilka stron później – to nie można było od razu tego jednego zdania?

Bohaterowie też nie zachwycają. Slava jest jakoś wykreowany – młody, ambitny chłopak, który co rusz pakuje się w kłopoty, chcąc udowodnić swoją wartość. Wiem, że to fraza, która pojawia się w co drugiej recenzji, ale naprawdę tyle o nim wiemy. A to i tak dużo. W powieści pojawia się jeszcze wiele postaci, ale cóż z tego, skoro ich charaktery zostają zarysowane na zasadzie „ten jest taki, jest mistrzem w tym”? I tyle. Nie ma opcji, żeby poznać bohaterów w inny sposób, nawet reakcje na wydarzenia nie są opisywane, nie ma też mowy o rozwoju. Strasznie denerwujące jest to w przypadku postaci pierwszoplanowych – Petr przewija się przez pół książki, rozpętuje w mieście wojnę, ale brakuje tu uzasadnia – po co to robi, co dokładnie zamierza na tym zyskać? I właściwie dlaczego wszyscy nazywają go złodziejem, skoro przez całą powieść nic nie kradnie a morduje? Kim on w ogóle jest i skąd się wziął? O postaciach drugoplanowych nie ma co mówić – są, opisani jedynie przez określoną umiejętność i (najczęściej) rodzaj śmierci jaki im przypada. Nie będę nawet udawała, że potrafię przywołać wszystkie nazwiska oraz opisać czym i w jakim celu się zajmowali. Nie da się.

Więc może konstrukcja świata nadrabia pozostałe braki? W końcu w opisach książki zdarza się stwierdzenie, że Hausenberg jest osobnym bohaterem… Niestety nie. Przestrzennie miasto jest całkiem nieźle opisane – poznajemy dzielnice, dość łatwo wyobrazić sobie odrapane kamienice i wąskie uliczki, którymi chodzą bohaterowie. Niektóre lokale też są nie najgorzej opisane. Cóż z tego jednak, skoro to nie wystarczy, by mówić o świecie przedstawionym? Miasto zdaje się być kolebką wszelkiego zła – uczciwych ludzi tam nie ma, nikt nie zajmuje się normalną pracą, a nawet jeśli się zajmuje, to i tak niezły z niego zabijaka. Wprawdzie dość często wspomina się o robotnikach pracujących w fabrykach alchemików, ale jedynie jako o biedakach ciężko pracujących. Najwyraźniej zresztą też nie są uczciwymi ludźmi, skoro tylko czekają na zatrudnienie przez Petra i nikt nie ma wątpliwości, że będą go chcieli. O tym, co się dzieje poza miastem nie wiemy absolutnie nic – są jakieś dalekie kraje, jakiś król, ale nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Jest tylko jeden plus w powieści – przedstawienie Teatru i jego dyrektorki. Podoba mi się pomysł miejsca sztuki, które wymyka się rządzącym w mieście prawom i potrafi narzucić własne, a także szacunku jakim darzona jest artystka. Pomysł też jest całkiem nieźle zrealizowany i za to autorowi należy się pochwała. Szkoda, że tylko za to.

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział jest tytułem, ale może być też całkiem niezłym podsumowaniem powieści – patrzyłam, czytałam, szukałam, ale ani fabuły, ani kreacji czegokolwiek nie zauważyłam. Jedynie przez 330 stron zastanawiałam się, do czego to prowadzi i czy znajdę jednak coś dobrego. Jak widać nie znalazłam.

T. Marchewka, Wszyscy patrzyli, nikt nie widział, Kraków 2017.