[36] „Umarł król, niech żyje król” – „Krew i złoto”

22 sierpnia 2014 0 przez Aleksandra
Tytuł: Pieśń Lodu i Ognia: Nawałnica mieczy: Krew i złoto
Tytuł oryginału: A Storm of Swords vol. I: Blood and Gold
Autor: George Raymond Richard Martin
Rok wydania: 2007
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 520

„Krew i złoto” to druga część trzeciego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”. O dziwo sięgnęłam po nią dość krótko po przeczytaniu „Stali i Lodu”, więc zachowałam ciągłość lektury i dobrze pamiętałam wydarzenia z części pierwszej.

W drugiej również mamy do czynienia z narracją z kilku różnych punktów widzenia, choć z oczywistych przyczyn jest ich mniej. Najwięcej czasu powieści rozgrywa się w Królewskiej Przystani i tamtejsze wydarzenia są najciekawsze. Mamy wesele i śmierć, porywający proces sądowy. Kłamstwa, zdrady i spiski piętrzą się coraz bardziej, wprowadzając czytelnika w coraz większe zagubienie – kto jest kim i kto tak właściwie pociąga za sznurki? Kto ma prawdziwą władzę? Nie jest to oczywiste pytanie i Martin od pierwszego tomu zwodzi swoich czytelników, co raz pokazując nowego kandydata do tej roli, po to by za chwilę okazało się, że znów wprowadził ich w błąd.

Wydarzenia na Murze są coraz ciekawsze, ale i groźniejsze. Prócz ataku dzikich dotarła tam i polityka na poziomie niewiele gorszym niż ta w Królewskiej Przystani. Nocna Straż musi zdecydować czy chce zachować swą niezależność, czy może w jej interesie byłoby poparcie jednego z królów. Poza tym odbywają się wybory na nowego Lorda Dowódcę, również bardzo emocjonujące i z dość nieoczekiwanym zakończeniem. Choć nie tak zaskakującym, jak osoba, która do niego doprowadziła.

„Zaskoczenie” jest najlepszym słowem, którym można podsumować treść „Krwi i złota”. Zwroty akcji, niektóre działania bohaterów były zaskoczeniem nawet dla kogoś, kto fabułę zna już z serialu. Szczególnie dotyczy to epilogu książki, który w serialu został pominięty. A szkoda, bo z całą pewnością odebrałby powód do narzekań osobom, które twierdzą, że 4 sezon zakończył się słabo i nudno. Nowa postać, Lady Stoneheart, zapowiada bardo interesujący wątek w kolejnych tomach.

Niezłe opisy, dobrze wykreowani bohaterowie, to coś, do czego Martin nas już przyzwyczaił i utrzymał w tym przypadku poziom. Nowych znaczących postaci w tym tomie nie przybywa, ale znane już prowadzone są w sposób konsekwentny. Sęk w tym, że mimo licznych zwrotów akcji, interesujących intryg i szarości bohaterów „Pieśń” zaczyna nużyć i z każdą kolejną częścią mam coraz mniej do powiedzenia na jej temat. Wszystko można właściwie zawrzeć w określeniu „trzyma poziom”, bo przestała wywoływać zachwyt. To bardzo dobra książka, niestety zaczyna jej brakować świeżości i zanika to oczekiwanie „kiedy, kurczę, przeczytam kolejny tom?”. Mimo kolejnych zaskoczeń i zwrotów akcji można pewne wydarzenia przewidzieć już wcześniej – choćby losy Aryi, łatwe do odkrycia już od otrzymania żelaznej monety. Nie zmienia to faktu, że książka jest zwyczajnie dobra i warto ją przeczytać. Zwłaszcza, że jak na takiego kloca moje narzekania stają się drobne i nieistotne.

Recenzja bierze udział w wyzwaniach: Czytam fantastykę, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu.